Wenecja – recenzja

W liście napisanym przez 11-letniego Marka do Boga pojawia się prośba o: piękne życie, pragnienie miłości, podróżowanie do dalekich krajów, a przede wszystkim zwiedzenie Wenecji. Niestety drzwi do marzeń, zwiedzenia upragnionego miejsca na ziemi zamyka wojna. Matka postanawia zabrać chłopaka do mieszkającej w podupadającym pałacyku nad Sanem ciotki.
Podupadły dworek na obrzeżach miasta, to arkadyjska idylla stanowiąca ostoję w trudnym momencie. Cała familia gromadzi się w rodzinnej posiadłości – zamku warownym, gdzie mimo wojny życie płynie sielsko. W tym utopijnym miejscu można pozwolić sobie na chwilę zapomnienia i szaleństwa. Biegać z rana po rosie, włóczyć się po lesie i muzykować.
W trudnych chwilach pojawia się niespełnienie, niezgoda na otaczającą rzeczywistość, która rodzi chęć ucieczki, trzykrotnie pojawia się wołanie, Marka – „Nie chcę tu być!”. Ucieczka w krainę fantazji, to postawa wobec otaczającej rzeczywistości. Na wykreowany świat, zbudowanie bezpiecznego miejsca przyklaskują także dorośli, gdyż i oni pragną wyzwolenia i zapomnienia. Produkcja Kolskiego to nie tylko opowieść o trudach dojrzewania, młodzieńczych doświadczeniach i fascynacjach, ale przede wszystkim ukazanie kilku postaw wobec życia i zmian w obliczu wojny, w czasie kiedy nie mamy wielu możliwości.
„Wenecja” to także historia czterech kobiet – matek, które zostały same, snując refleksje o swoich mężczyznach i związkach. Doskonałe kreacje aktorek: Magdalena Cielecka, Agnieszka Grochowska, Julia Kijowska, a przede wszystkim postać Weroniki, grana przez Grażynę Kolską-Błecką. Poza tym na ogromne wyróżnienie zasługuje gra Marcina Walewskiego (Marek). W głównej mierze to on stanowi centralną postać filmu.
Z ekranu przenika do naszej świadomości deszcz, promienie słońca odbijające się w tafli wody w piwnicznej Wenecji, niepowtarzalne obrazy z czarodziejską poświatą. Niepowtarzalny charakter nadają filmowi zwykłe przedmioty, szczegóły, sytuacje. Potłuczona szklanka z odciskiem ust matki przetrzymywana w szkatułce, czy zatopiona butelka w wyimaginowanej Wenecji – z której wylewa się wino. Kolski nadaje codziennym przedmiotom, czy sytuacją nadrealny, magiczny wydźwięk. Świat realny miesza się z fantasmagorią, światem istniejącym po innej – nieznanej nam stronie. W niektórych scenach pojawia się wysublimowany humor, ożywiający akcję, wyprowadzający dystans do całości obrazu.
Zdjęcia Artura Reinharta w pełni zasługują na przyznaną mu podczas minionego festiwalu w Gdyni nagrodę. Całość kompozycji treściwa, esencjonalna i finezyjna. Prosta historia opowiedziana, zilustrowana z niezwykłym pietyzmem i kunsztem. Jednym słowem artystyczna uczta kinomana, słodko-gorzki obraz napełniający widza mimo wszystko optymizmem. Niewątpliwie na film Kolskiego trzeba wybrać się do kina, nie wyobrażam sobie oglądać tego wysmakowanego, misternie skonstruowanego filmu na ekranie telewizora.