The Limits of Control – recenzja
Jak ze wszystkich elementów thrillera zrobić antythriller? To potrafi tylko Jim Jarmusch. Jego fani długo musieli czekać na najnowszy film reżysera. Jego ostatnie dzieło „Broken Flowers”, z Billem Murrayem w roli głównej, przypadło do gustu nie tylko publiczności, ale też krytykom. W tym tygodniu na ekrany polskich kin wszedł „The Limits of Control”.
W filmie nie mogło zabraknąć też chyba ulubionego aktora Jarmuscha – Billa Murray’a. Na jego pojawienie się trzeba jednak cierpliwie doczekać do końca filmu.
Akcja rozgrywa się w Hiszpanii. Połączenie krajobrazów, detali architektonicznych, świetnej kompozycji, wyobraźni Jarmuscha i kompetencji Christophera Doyle’a daje fenomenalny efekt. Zdjęcia są doskonałe. Prawie każde ujęcie może stanowić osobne dzieło. Przyjemność z oglądania filmu dają głównie jego walory wizualne.
Mimo wszystkich swoich zalet, film jest jednak przeznaczony dla wytrwałych kinomaniaków. Trwający niespełna 2 godziny, wymaga od widza ciągłej koncentracji, a prawie zerowa akcja nie ułatwia tego zadania. Jest tu wiele nawiązań do światowego kina, bardziej i mniej wysublimowanych, pastisz filmów sensacyjnych, nienachlane skarykaturyzowanie tego typu filmów. A może ideologię dla „The limits of control” dorabiamy trochę na wyrost, sugerując się nazwiskiem reżysera?