Spider-man: Homecoming – recenzja
Mnogość pozytywnych opinii pojawiających się w internecie nastrajała mnie optymistycznie przed pokazem najnowszej wersji przygód Spider-mana. Jak to jednak często bywa nie ma sensu opierać się na recenzji innych. „Spider-man: Homecoming” jest niezły, jednak wielu aspektach dużo mu brakuje chociażby do przygód Petera Parkera w wykonaniu Tobey’a Maguire
W warstwie fabularnej mamy do czynienia po prostu z kolejnymi przygodami nastoletniego Pająka. Do tego dochodzą jego szkolne rozterki, poszukiwania tajemniczego wroga, którym okazuje się Vulture plus w tle miłość i kolega z nadwagą. Dwie godziny klasycznej, „marvelowskiej” produkcji – nieco humoru, sporo efektów specjalnych, nawiązań do innych filmów spod znaku MCU. Ogląda się dość przyjemnie, chociaż w okolicach 60-70 minuty nadchodzi pewne załamanie i znudzenie, które jednak mija poprzez typowo bluckbusterową końcówkę.
Także Tom Holland jako piętnastoletni Spider-man w dużej mierze sprawdza się. To typowy nastolatek z nastoletnimi problemami i miłościami. Zdecydowanie na pierwszy plan jednak wybija się Michael Keaton i jego Vulture, obok Doctora Octopusa najlepiej zaprezentowany do tej pory wróg Pająka w kinie. Zarówno kreacja aktorska, jak i sama postać i kostium Sępa robią wrażenie za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie.
To plusy – a minusy? Bardzo duże rozbieżności w stosunku do wersji komiksowej. Być może jestem purystą, ale filmowy Spider-man i jego świat powinien być tożsamy z komiksowym oryginałem. Tutaj jednak tak nie jest.
Można wybaczyć nawet seksowną Marisę Tomei w roli cioci May (która w komiksie w żaden sposób seksowna nie jest i trudno uznać ją za włoszkę), ale trudno nie zauważyć politycznej poprawności twórców, którzy na siłę zmieniają starą rzeczywistość. I tak zamiast blond-osiłka i półgłówka Flasha otrzymujemy uszczypliwego nerda o hinduskich rysach. Parker nie zakochuje się ani w blondynce Gwen Stacy, ani rudowłosej MJ, a w czarnoskórej Liz (która jest prawdopodobnie połączeniem koleżanki Spidera z komiksów – Liz Allan – blondynki i Valerii Toomes, córki Vulture – brunetki). Można darować postać kolegi Parkera, Neda – który jest typowo humorystycznym elementem opowieści, ale nie można nie pamiętać, że Peter w komiksie był praktycznie odludkiem – popychadłem zafascynowanym nauką, a nie chodzeniem po imprezach i integrowaniu się z innymi. Do tego Vulture znany z fascynacji młodością i próbą odzyskania straconych lat tu zaprezentowany jest jako w sumie dobry facet myślący o swojej rodzinie. Niestety takich „kwiatków” jest wiele i długo można by je wyliczać.
„Spider-mana: Homecoming” plasowałbym mniej więcej za „Spider-manem 2” i „Spider-manem”. Gdyby nie wiele odchyleń w stosunku do oryginału były to być może po zastanowieniu świetny film, a tak jest po prostu dobry w swoim gatunku – lekkiego i przyjemnego kina akcji na wakacje. O ile jednak do produkcji z Tobey’em Maguire będę za kilka lat chciał powrócić, to film z udziałem Toma Hollanda, tak samo jak i Andrew Garfielda i jego „Niesamowitego Spider-Mana” daruje sobie i raczej już nigdy w życiu nie obejrzę go ponownie. Raz wystarczy.
„trudno nie zauważyć politycznej poprawności twórców, którzy na siłę zmieniają starą rzeczywistość”
Nie ma żadnej „poprawności politycznej”, po prostu film oddaje współczesną demografię Queens, dzielnicy, z której pochodzi Peter, a gdzie biali mieszkańcy obecnie są mniejszością.
Polska recenzja filmowa w której autor(ka) sroży się nad polityczną poprawnością, nothing to see here, move along.