Ondine – recenzja

Reminiscencje dziecięcych historii i rozbudzających chęć poznania świata basni, wciąż dają o sobie znać w sytuacjach, w których z powodu strachu, czy niezwykłej fascynajcji nie jesteśmy w stanie, bądź podświadomie nie chcemy zrozumieć, a jedynym wyjściem jest mitologizacja dźwięków, zdarzeń, obrazów i doświadczeń.
To wtedy dębowy konar przybiera postać zdeformowanej ręki, wtedy szelest torebki staje się złowieszczym warczeniem, a świetlisty grom zwiastunem biblijnej apokalipsy.
Niestety, lub jak zapewne uznają niektórzy, na szczęście, w końcu dochodzi do swoistej noezy a czar, bądź zaleznie od sytuacji, groza rozpływają się niemal natychmiast w zestawieniu z klarowną analizą i rzeczowym podejściem.
Zawsze pozostanie jednak wątpliwosć, bo gdy uwierzyliśmy naprawde mocno, nigdy nie pozbędziemy się domniemań, nie przestaniemy doszukiwać sie podważających wnioski szczegółów.
Czy wynikać to będzie z naszej pychy i chęci udowodnienia swojej racji? Udowodnienia iż nie mogliśmy przeciez tak po prostu dać sie zwieść, oszukać, zauroczyć?
Skonfudowani i ograniczeni, z jednej strony, nieskończonością wyobraźni, a z drugiej faktami i wytłumaczalnością wszelkich zjawisk ogromem zdobytej przez ludzkość wiedzy, trwamy w intelektualnym zawieszeniu, niepewni, sterowani raz po raz rzeczywistością i głębią podświadomości.
Taka właśnie jest Ondine… Ludzka i nieludzka, przeciętna i niezwykła, obca i znajoma.
Jest nieodgadnionym sensem istnienia fantastyki i wyobraźni. Bez przyszłości, bez przeszłości, doświadcza nas sobą i my doświadczamy jej dzięki szczeremu kłamstu jakim karmi nasza potrzebę obcowania z niezwykłością.
Czy jednak gdy kłamstwo jest tak szczere moze być nieprawdą? Czy nauczy nas rozróżnianiać to, co istnieje, od tego, czego nie ma?
I co najwazniejsze. W którą z prawd my sami tak naprawdę chcielibyśmy uwierzyć…?