Handlarz cudów – recenzja
„Cudów nie ma… prawda?” – takie pytanie widniej na plakacie najnowszej produkcji z Borysem Szycem w roli głównej. No niestety prawda. Handlarz cudów to przeciętny film drogi.
Nie każdy wierzy Stefanowi. Część osób uważa, że jest zbyt słaby, że nadal jest alkoholikiem. I prawdę mówiąc to oni mają rację, bohater po stracie zdobytych wcześniej pieniędzy ponownie pije. W międzyczasie w jego samochodzie ukratkiem schowa się czeczeńskie rodzeństwo. Słysząc o jego wyjeździe Urika i Hasim chcą pojechać do Francji. Tam mieszka ich ojciec. I tak rozpoczyna się podróż całej trójki.
Handlarz cudów to kolejny polski, nudnawy film opowiadający o patologii. Na szczęście ma coś z „Trzystu mil do nieba”, chociaż porównanie go do obrazu Macieja Dejczera jest trochę nad wyrost. Tam i tutaj mamy podróż do lepszego kraju, gdzieś na zachodzie. Obraz Szody i Pawica jest prosty i nieskomplikowany. Szyc mimo alkoholizmu potrafi sobie odmówić, a nawet jak pije, to potem przestaje. Także przeprawa przez granicę polsko-niemiecką nie jest zbyt trudna (skąd Stefan bierze banki otrzymujące się na wodzie, linę – brak odpowiedzi).
„Na szczęście” film ratuje końcówka – zła, nieprzyjemna, brutalna. Ten film jest o cudach, których nie ma. O rzeczywistości, która zawsze z nimi zwycięży. Jednak dojście do tego rozwiązania, jak to w polskim kinie nader często bywa, jest nudne i puste. Ot, jakby ktoś miał pomysł na początek i zakończenie produkcji, a reszta jest „zapchajdziurą”.
Różnie można oceniać filmy, jednak najlepiej ilością osób, które wychodzą z kina przed zakończeniem seansu. Z Handlarza cudów wyszło pięć osób.