Green Zone – recenzja
Kolejna próba rozrachunku z najnowszą wojną w Iraku. Pokazuje że największym wrogiem Amerykanów są oni sami, a polityka rządzi wszystkim.
Intryga coraz bardziej gmatwa się, aż w końcu okazuje się iż najważniejsza nie jest wojna amerykańsko-iracka, a ta mająca na celu uznanie nieprawdy jakoby Irak posiadał broń masowego rażenia za fakt. Ta informacja podawana przez media nieświadomym niczego mieszkańcom i żołnierzą USA daje pretekst do inwazji.
Paul Greengrass w swoim filmie prezentuje to, co w obecnej chwili już wiemy. Broni masowego rażenia w Iraku nie było. Przez dwie godziny obserwujemy całą sprawę – powolne odkrywanie prawdy – kto za tym stoi, jaki jest tego sens? Kim jest te „pewne źródło”, które informuje o kolejnych celach? Oczywiście okazuje się, że głównymi sprawcami zamieszania są amerykańcy urzędnicy wysokiego szczebla, których celem jest wprowadzenie amerykańskiego ładu w każdym zakątku ziemi. Symbolicznie odczytać można jedną z ostatnich scen Green Zone – zebrane w jednym pomieszczeniu władze Iraku (z przewodniczącym sprowadzonym z USA) w żaden sposób nie mogą dojść do porozumienia. Amerykanie za wszelką cenę chcą zaprowadzić swój demokratyczny ład, tego się nie da – o tym też już wiemy. Nie cały świat myśli jak oni.
Green Zone to w sumie mocno średni dramat wojenny pokazujący, że na wojnie liczy się polityka, żadna ze stron konfliktu nie jest skonsolidowana przez co traci, a media są na usługach urzędników i to oni rządzą nastrojami społecznymi. Kto zna filmy Greengrassa powinno mu się spodobać, dla wielbicieli wybuchów i strzelania trochę zbyt nudne.